wtorek, 29 grudnia 2015

Księga II section XII

Mara
Wokół ogniska siedziało około dziecięciu stworzeń. Były wielkości małego królika. Wokół głowy miały białą grzywę, a sierść miały w kolorze iolitu. Na grzbiecie miały po kilka czarnych plamek. Na malutkiej, kociej główce znajdowały się ledwie dostrzegalne białe, zaokrąglone różki. Ogon również miały pokryte białym, długim futerkiem. Wygrzewały swoje małe, zmarznięte łapki. Kiedy tylko się zbudziłam, wszystkie otworzyły szerzej oczka. Były wielkości dużej monety. Jednak ich czarny kolor nie wzbudzał niepokoju, a raczej powodował, że były jeszcze bardziej kochane.
- Zimno wam? - spytałam, powstrzymując się od popłakania ze szczęścia.
Wszystkie równocześnie kiwnęły główkami. Wyciągnęłam dłoń i wypuszczałam powoli tworzące się samoistnie płomienie. Z podekscytowania zaczęły ćwierkać, jak małe ptaszki. Ogonki chodziły im synchronicznie, to w lewo, to w prawo. Po tym wszystkim co przeszłam, nie sądziłam, że zdołałbym wzruszyć się na widok... Nawet nie wiem, jak je nazwać. Te cudaśne wiewiórki napuszyły się i przytuliły do siebie, jednak wciąż nie spuszczały ze mnie wzroku.
Siedzieliśmy tak, już z dobrą godzinę, a one ani razu nie mrugnęły. Nagle zaburczało mi brzuchu. Odruchowo złapałam się za niego, a wiewiórki zrobiły to samo. Dobra, zaczyna się robić dziwnie. Wstałam i otrzepałam się z ziemi. A co zrobiły te małe rogacze? Oczywiście to samo.
Szyły za mną gęsiego. Pochód zamykał Bafomet. Nagle w krzakach się coś poruszyło. Wciągnęłam głęboko powietrze. Łoś. Wysunęłam katany i przygotowałam się do pościgu. Kiedy zwierzę wyszło z zarośli, puściłam się biegiem w jego stronę. Dzięki nadludzkiej szybkości dogoniłam je bez problemu i poderżnęłam mu gardło. Zabrałam się do patroszenie. Przecięłam brzuch łosia i powydzierałam z niego wszystkie wnętrzności. Niebieskie wiewiórki rzuciły się na flaki. Pożarły je w kilka sekund. Pirania, wiewiórka, papuga i koziołek w jednym?
Udziec ociekał tłuszczem. Obsypałam go kilkoma ziołami, które znalazłam po drodze. Miałam ich oczywiście aż nad to, ponieważ wiewiórki postanowiły mi pomóc. Bawiła mnie ta cała sytuacja. Gdy w końcu wgryzłam się w pieczone mięso, głód minął. Po połowie miałam już dość. Rzuciłam resztki w stronę wiewiórek. Po chwili oblizywały już tylko białą kość. Zatoczyłam ręką kółko i trawa wokół mnie uschła. Wyciągnęłam z niej całą wodę i skierowałam sobie do gardła.
- Uuuuu! - wykrzyknęły równocześnie małe zwierzątka.
Jeszcze raz zabrałam wodę rośliną, podzieliłam ją na dziesięć, mniejszych kulek i skierowałam do każdej wiewiórki. Chwyciły je w łapki i połknęły w całości.
Miesiąc później z mojej sakiewki ubyły wszystkie miedziane pensy, większa część srebrnych szylingów i połowa złotych denarów.  Przeznaczyłam je w większości na jedzenie. Zawsze mogłam coś upolować, ale wolałam jeść z miski. Wiewiórki zazwyczaj znajdowały sobie jakieś zwierzę i pozostawiały po nim szkielet. Jednak musiały w końcu natrafić na kłopoty.
Jak zawsze zeskoczyły z mojego ramienia i zniknęły w głębi lasu. Po chwili rozległo się głośne warczenie. Skierowałam Bafometa na północ. Po chwili ujrzałam dość dziwną scenę. Wiewiórki najeżyły się i syczały na dwa wilki. Jeden z nich był czarny o niebieskich oczach, a drugi w kolorze mlecznej czekolady z złotożółtymi oczami. Po miedzy dwoma strona leżała martwa łania. Wilki były znacznie wychudzone. Żebra wystawały im spod skóry, a brzuch prawie dotykał kręgosłupa. Zsiadłam z konia i podeszłam do zwierząt. Chwyciłam wszystkie wiewiórki i zanosiłam je na siodło. Wilki były zdezorientowane i przestały warczeć.
- Nie patrzcie tak na mnie - powiedziałam. - One dobrze sobie wyglądają, a nie co to wy.
Chwyciłam wodze i już miałam odchodzić, kiedy usłyszałam:
- Dziękuje.
Szybko się odwróciłam. Dziewczyna z krótkimi, brązowymi włosami wpatrywała się we mnie jasnym oczami. Nie miała ubrania na sobie i próbowała zasłonić ciało dłońmi.
- Wilkołaki - szepnęłam do siebie, ale i tak usłyszeli.
Obok niej kucał chłopak z ciemnymi włosami. Uśmiechnął się do mnie i powiedział:
- Jak okiełznałaś piekielne wiewiórki? – wskazał głową na siodło.
- Sama jestem piekielna. Ciągnie swój do swego - zażartowałam.
Zamienili się w wilki i zabrali do uczty. Chwilę później dziesiątka moich "dzieci" znalazły sobie dorodnego borsuka. Nie był to jednak zwykły borsuk: miał grzbiet najeżony kolcami, a futro w kolorze mchu. To się chyba korowiec nazywa, ale pewna nie jestem. Wiewiórki szybko sobie z nim poradziły.
Nad niebem pojawiły się gęste chmury i lunął deszcz. Rozszerzyłam dłoń i zrobiłam nad sobą niewidzialny parasol. Krople wody rozchodziły się na boki, dzięki czemu nie mokłam. Wiewiórki od razu skryły się przy moich nogach. Wzięłam je na ręce i usadowiłam na Bafomecie. Rozszerzyłam tarcze przeciwdeszczową na długość konia. Wskoczyłam na niego i pokłusowaliśmy przed siebie. Przez kilka dni wędrowaliśmy. Nie wydarzyło się nic szczególnego, co wzbudziło moje obawy.
Piątego dnia zatrzymaliśmy w wiosce Kear niedaleko miasta Leniwer. Cała miejscowość kształtką się, jak nigdy dotąd. Trwał tydzień targów. Można było zakupić przeróżne, oryginalne i dziwaczne rzeczy. Muszle, kamienie szlachetne, porcelana zdobiona, jakieś kości, biżuteria, ubrania, materiały i wiele innych rzeczy. Nie było sensu przeciskać się przez tłum ludzi, więc zostałam na obrzeżach. Kręciło się tu nie najlepsze towarzystwo. Nawet w karczmie. Muzyka była wolna i smutna. Każdy siedział przy swoim stoliku. Rozmawiali szeptem. Moje kroki niosły się echem po całym pomieszczeniu. Wszystkie oczy były skierowane w moją stronę. Nie dziwie im się. Spod mojej peleryny wydobywały się ciche pomrukiwania. Wiewiórki spały na moich ramionach. Musiałam, jak najszybciej znaleźć się w pokoju.
- Ile za pokój? - spytałam mężczyznę przy barze.
Miał szklane oko, brązowe włosy sięgające mu do łopatek i długie sumiaste wąsy. Broda była zapleciona w dwa, wielkie warkocze sięgające do piersi. Ramiona miał dwa razy szersze niż niejeden człowiek. Krasnolud. W życiu spotkałam już kilku, ale zazwyczaj byli to wojownicy.
- Panienka na pewno chce tutaj spać? - spytał niskim głosem.
- A co w tym przeszkadza? - dopytałam.
- To, że tutaj zjeżdżają sami najpodlejsi mieszkańcy Welfix. Jesteś dla nich pysznym kąskiem, że tak powiem. Tym bardziej, że masz ze sobą trunie. - puścił mi oko.
- Co mam? - zdziwiłam się.
- Tyle razy już słyszałem te małe piranie, że nie da się zapomnieć tego dźwięku. Jak je okiełznałaś, co? Uśpiłaś je jakoś?
- Nie. - odpowiedziałam oschle. - Ale widzę, że wiesz coś o nich. Zapłacę dwa szylingi za informacje o truniach.
- Trzy.
- Zgoda - wyciągnęłam monety i podałam mu. - A teraz mów.
- Nazywane są również piekielnymi wiewiórkami. Małe i wredne stworzenia. Podróżują stadami i atakują bez ostrzeżenia. Nienawidzą wszystkiego co się rusza, a w szczególności ludzi i aniołów. Takie chodzące piranie. Ich futro jest niezwykle cenne. Nie wiem ile, ich tam masz, ale król da ci przynajmniej pięćdziesiąt złotych denarów na jednego. Za tyle pieniędzy to możesz sobie dom wybudować.
- Nie mam zamiaru ich nikomu oddawać! - wrzasnęłam na cały budynek i walnęłam pięścią w blat.
Wszystkie osoby na sali wstały i wyjęły miecze, topory, sztylety i pałki. Groźnie mi się przypatrywali.
- Teraz już wiesz, czemu panuje tu taka cisza. Aby nikt się o niczym nie dowiedział. - poinformował mnie krasnolud.
Mężczyźni rzucili się na mnie. Rozłożyłam katany i próbowałam odpierać każdy atak. Jednak trudno było wymachiwać rękami ze śpiącymi truniami na ramionach. Jakiś młody mężczyzna wyłonił się nagle przede mną i przytknął mi sztylet do gardła. Czułam, jak ostrze przecina mi skórę. W tym momencie piekielne wiewiórki skoczyły i rozszarpywały mu twarz. Zbóje, jako cel obrali teraz małe rogacze. Zaczęli je łapać pojedynczo i skręcali im karki. Do moich uszu dobiegł pisk zabijanych zwierzątek. Wściekłość ogarnęła mnie do tego stopnia, że buchnęła ode mnie ogromna, kula ognia. Nie było już drogi ucieczki.     
Przechadzałam się wśród palących się zwłok w poszukiwaniu moich, małych podopiecznych. Każdego, jakiego znalazłam miał wykręconą główkę. Pozwoliłam łzą swobodnie spłynąć po moich policzkach. Pozabierałam wiewiórki i wyszłam z płonącego budynku.
Ułożyłam je wszystkie na trawie. Zaraz, zaraz. Raz, dwa, trzy... dziewięć. Gdzie jest dziesiąty? Ruchem ręki rozwiałam płomienie z budynku. Jeszcze raz dokładnie przeczesałam środek. Dobiłam kilku zbójów, ale poza tym nic nie znalazłam. Przeczesałam okolice myślami. Szukałam jakiejś istoty, która by coś widziała, słyszała. Był środek nocy, więc nie za wiele mi to dało. Jedyne co trafiało do mnie, to myśli dziwek i rycerzy. Jednak w końcu trafiłam na to, co chciałam. Do zamku kierował się chłopak, którego zaatakowały trunie.
Mam jedną! Może król zapłaci mi więcej, za to, że jest żywy.
Podpaliłam martwe wiewiórki, żeby nikt nie mógł skorzystać na ich śmierci.
Bafomet pędził, jak nigdy dotąd. Stukot kopyt niósł się przez całą okolice. Musiałam, jak najszybciej dostać się do zamku... króla. I w tym momencie zdałam sobie sprawę gdzie jestem. Dwa lata temu uciekłam stąd z Konwelijką. Zatrzymałam gwałtownie konia przed bramą. Czy powinnam tam iść? Wspomnienia zaczęły wracać. Kaim u boku jakieś rudej damy i wieść, że mają się pobrać. A co jeśli nadal tam są? Szczęśliwi z gromadką dzieci? Nie, nie teraz. Nie mogę o tym myśleć. Muszę uratować trunie. Strażnik bramy widząc, moje rozmyślanie zapytał:
- Czego chcesz? Czy ty też masz coś dla króla?
- Tak. - odpowiedziałam.
- W takim razie pokaż, ale wątpię czy będzie to równie wspaniałe, co trunia.
Rycerz podszedł do mnie. Wyciągnęłam rękę przed siebie i starałam się zapanować nad jego krwiobiegiem. Krew to płyn, więc powinno pójść szybko i sprawnie. Anioł skrzywił się i zatrzymał. Zacisnęłam pięść i zamarzł od środka.
Zamek był ogromny. Od razu znalazłam myśli młodego zbójcy. Dotarłam do niego w kilka sekund i zatopiłam kły w jego tętnicy szyjnej. Klatka z wiewiórką upadła na posadzkę i brzęknęła głośno. Po wypiciu krwi, wypuściłam trunie. Wskoczył na moje ramie i przytulił się do szyi. Musiałam się już tylko stąd wydostać. Nie mogłam jednak tą samą drogą, ponieważ usłyszałam rozmowę rycerzy. Nikt nie może wiedzieć, że tu byłam.

Zawróciłam w drugą stronę i pobiegłam. Najpierw schodami do góry, potem korytarzem w lewo, w prawo. Czemu tu nigdzie nie ma okien, żeby wyskoczyć?! Wszędzie było słychać, jak rycerze biegają po zamku. Może jak pobiegnę w górę to znajdę jakieś okno. Pokonałam kolejne schody. Wreszcie! Przede mną znajdował się piękny witraż. Już miałam biec w jego stronę, kiedy pojawił się…
------------------------------------------------------------------------------------------------
Jeśli to przeczytałaś/przeczytałeś pozostaw komentarz, bardzo mnie to motywuje. :)
Podobają wam się piekielne wiewiórki? I co sądzicie o słabości Mary do nich? I kto się mógł przed nią pojawić? 

4 komentarze:

  1. Cholera, to pewnie Kaim albo jego "żona" ....
    Do diabła! Polubiłam te zwierzątka ! Dlaczego zabiłaś prawie wszystkie?!
    Morderczyni... Masz na sumieniu dziewięć słodkich wiewiórek !
    Czekam na next i weny ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przynajmniej jeden przeżył ;p Zdradzę Ci, że ani Kaim ani jego żonka :D
    Dziękuję za komentarz i pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie! Czekam na next :D Szkoda tylko wiewiórek, takie urocze stworzenia :3 ale dobrze, że przeżył chociaż jeden :D
    Życzę masę weny i mniej żądzy mordy nad słodkimi stworzeniami.
    Pozdrawiam,
    Wolfslower.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiem, że wszyscy ubolewamy nad śmiercią wiewiórek, ale mam już co do nich plany ;)
    Pozdrawiam cieplutko :3

    OdpowiedzUsuń